Mieszkam w Dublinie od 11 lat. Mój pierwszy rok upłynął na burzliwym romansie. Drugi na wylizywaniu ran po nim. Po dwóch latach zaczęłam Dublin nazywać swoim domem i z chęcią tu wracałam. Wyluzowałam. W pracy przenieśli mnie na mój własny dział i tak życie płynęło. Początkowo zwiedzałam Irlandię, z czasem zaczęłam się zapuszczać coraz dalej i częściej aż pewnego dnia stałam się matką i….wszystko się zmieniło 😉
Pamiętam okres w moim dublińskim życiu, że spędzałam swój czas wolny na shoppingu i trwało to dość długo. Dziś, kiedy jadę do shopping centrum nie mogę znieść tych błąkających się od sklepu do sklepu ludzi, kupujących pospiesznie bo:
- Nie mają nic innego do roboty
- Bo pada
- Bo promocja
- Bo może coś, komuś, gdzieś się przyda.
Dotarła do mnie cała ta machina i moje pytanie jest, czy chcę, żeby w niej dorastała moja córka? Raczej nie.
Czy mam na to wpływ? Raczej też nie, może 50% to mój wkład, przygotowanie i edukacja, reszta to już otoczenie, które nie zapowiada się ciekawie.
Czy da się żyć pod prąd konsumpcjonizmowi?
Żyjemy z mężem w centrum miasta i wiele się już na to napatrzyłam. Mój profesjonalny mąż ubrany jak begger, ja mniej profesjonalna filozofka ubrana jak begger. Chyba nie ma co się spinać i oczekiwać od dziecka, że będzie stylowe 😉
Tylko czy uda mi się zaszczepić jakieś głębsze wartości? Czy będę umiala zaszczepić w niej pasje i różne hobby?
Podobno dziecko jest jak walizka, tyle z niej wyciągniesz, ile w nią włożysz – czas pokaże.
Ponoć to też kwestia generacji, a nie miejsca, gdzie się mieszka.
Mój mąż dla odmiany myśli inaczej, czyli twierdzi, że dzieci dorastające na obrzeżach miasta te to dopiero się nudzą i wymyślają głupoty 😉