Marrakesh to miasto, które zupełnie do mnie nie przemawia: jest głośne, brudne i pełne sprzeczności. Wszystko w nim było nie tak, a ja miałam emocjonalne “up and down”. Po pierwsze nasze mieszkanie nie wyglądało tak jak na zdjęciach. Po drugie właściciel niekoniecznie o nas zadbał. Po trzecie do basenu srały gołębie, a w okolicy wirowały plastikowe worki z kurzem. Obok zaś, kilka przecznic dalej świeciła chroniona aleja “fashion butików”, ale…były też dobre momenty.
- Mojej córce zależało na tym, by odwiedzić “Dino Park” i przyznaję jak bardzo nie lubię takich miejsc, tak spędziliśmy tam dobrych kilka godzin:
2. Z atrakcji turystycznych moim życzeniem był pałac Bahia, a mojego męża zaś ogrody “Le Jardin Majorelle”:
3. I jak to w życiu bywa, nie liczą się cele, ale droga i to się wydarza pomiędzy, czyli w naszym przypadku przypadkowo znaleziona “fancy” aleja z fantastycznym domem kultury i audio-wizualną wystawą, czyli to, co tygryski lubią najbardziej w naszej rodzinie:
4. Jedzenie nie zawiodło, ale restauracji już trzeba było poszukać bardziej niż w Marinie w Agadirze:
5. Medina Medinie nie równa. W Agadirze spędziłam miły, spokojny czas ale spacerowanie już w Medinie w Marakeshu było dla mnie stresujące o ile nie traumatyczne. Powiem więcej: na długo pozostanie w mojej pamięci. Zwłaszcza te śmigające, hałaśliwe motorbikes, Na zdjęciach to tylko migawki rzeczywistości:
Podsumowując:
Miło było wyrwać się na afrykańskie słońce w środku zimy. Wyjeżdżaliśmy z bolącym gardłem a wróciliśmy zdrowi i nie spaleni. Mimo, iż spędzaliśmy większość czasu na dworzu i to bez filtra ochronnego.
Z przyjemnością było też wrócić i wyspać się w swoim łóżku, w swojej pościeli i pić wodę z kranu, która tam była obrzydliwa i nie nadawała się nawet do mycia zębów.