Zdjęcie Marta Wincenty-Cichy
“Po kuracji decapeptylem zaczęły się przygotowania do invitro. Polegały one głównie na tym, że co wieczór między 20-stą a 22.00 (miałam wybrać sobie regularną porę) przez około 14 dni musiałam sobie robić zastrzyki skórne w brzuch z długopisu. Rzecz jasna robił je mój mąż, bowiem ja wolałam zamknąć oczy i nie myśleć.
Zastrzyki te były po to, by wyhodować maksymalną ilość pęcherzyków z jajeczkami, z których w późniejszej fazie miał powstać embrion. To było fascynujące. Normalnie kobieta ma 1 jajeczko w miesiącu, ja miałam ich 16-ście, po 8 w każdym jajniku. Czułam się jak kura wysiadywająca jajka, w pełnym tego słowa znaczeniu.
Oczywiście by upewnić się, że wszystko jest dobrej jakości, miałam robione USG co dwa dni i pobieraną krew, czy sprawdzić, czy pęcherzyki spełniają stadardy normy. Spełniały, pewnego dnia, a było to dokładnie w niedzielę (jajnik nie wybiera dnia kalendarza) usłyszałam:
– Czy jest pani gotowa na zciąganie jajeczek?
– Tak – odpowiedziałam, czy byłam tak naprawdę, nie wiem, byłam tak podekscytowana samą procedurą, że szłam z prądem.
Po dwóch dniach, przy miejscowym znieczuleniu zciągnęli jajeczka i nasienie partnera i kazali czekać na telefon, czy transferować będą embrion 3, czy 5 dniowy. Wszystko miało zależeć już teraz od rozwoju.
Reasumując: z 16 pęcherzyków, 10 spełniało normę, a z 10-ściu otrzymali 4 embriony, z czego po 5 dniach zużyłam jeden, 3 zostały zamrożone na później.
Lata temu, kiedy pracująca w polskiej przychodni ginekolorzka przedstawiła mi ten scenariusz, nie mogłam uwierzyć, że takie rzeczy „się robi”. Brzmiało to bowiem dla mnie jak jakiś fantasy project”
Jeśli jeszcze nie czytałyście zajrzyjcie na:
2. In vitro