Ten post nie jest o tym jak super jest podróżować z dzieckiem, ten post jest dedykowany wszystkim rodzicom, którzy prędzej, czy później znajdą się w takiej, o ile nie gorszej sytuacji. Więc jeśli masz/miałaś zły dzień to odpuść sobie jego czytanie 😉
Wtorek/środa przed wyjazdem
Jedna z mam podrzuciła szybko swoją pociechę zdając w raporcie:
– W nocy wymiotowała, ale tylko raz, także to nic poważnego, pewnie jakieś zatrucie.- po czym rozebrała dziecko i uciekła do pracy.
Mi włączyła się lampka: “Ostrożnie Natalia za kilka dni wyjeżdżacie nie możecie zachorować właśnie teraz”.
Po czym, do piątku rozchorowały się wszystkie dzieci bardziej lub mniej poważnie.
Piątek przed wyjazdem
Lucy zaczęła wymiotować nad ranem i nie były to jakieś ciśnieniowe pawie. Problem polegał na tym, że zwymiotowała wszystkie płyny jakie jej podawałam, włącznie z piersią. “Może to ja coś zjadłam nieświeżego” – myślałam wtedy. Cudem udało mi się znaleźć lekarza, którego akurat ktoś odwołał.
– To gastroenteritis (inaczej grypa żołądkowa) – stwierdził lekarz przy czym upewnił się, czy nie ma gorączki i stwierdził, że możemy lecieć o ile stan się nie pogorszy, a nawet jeśli to dał mi listę lekarzy dyżurujących w sobotę w Dublinie.
Ostrzegł mnie przed biegunką, która w takich przypadkach pojawia się później i przed odwodnieniem, do którego może dojść już po 24 godzinach, a im mniejsze dziecko tym szybciej, ponieważ Lucy ma wszystkie szczepienia i jest po 12 miesiącu stwierdził, że jej organizm powiniem sobie poradzić z wirusem sam.
Kiedy zapytałam co dziecku podawać do picia, powiedział, że wszystko co dziecko piło do tej pory: jeśli cyc to cyc, jeśli soki to soki, jeśli herbatka to herbatka. (przy czym pani w aptece, która sprzedawała mi elekrolity mówiła, że smoothies i soki mogą podrażniać żołądek.
Sobota
Kupę sprzątania i prania, dalej wymioty, zero biegunki tak wyczekiwanej przed odlotem i zero gorączki oraz czasu i energi na pakowanie.
Niedziela – wylot
Niewyspani, nie do końca spakowani, budzimy się o 4.30, by złapać poranny samolot. Na suszarce brak miejsca, pościel i ochraniacz do materaca suszą się na drzwiach. Flanelowe prześcieradło, na które zwymiotowała jeszcze tej nocy Lucy zabieram ze sobą, by je wyrzucić do kosza pod domem.
-Nie wyrzucaj – mówi mój mąż, przyda się w taksówce, może unikniemy płacenia kary za pobrudzenie mienia.
Na szczęście udało nam się nie zapaskudzić taksówki. Na lotnisku mój mąż pyta się:
– Wszystko mamy? – po czym rozglądam się dookoła i nie widzę torby dziecka.
Dzwonimy do taksówkarza i mówimy, że nie zabraliśmy torby. Taksówkarz twierdzi, że w bagażniku i w samochodzie nic nie ma. Wrócił specjalnie by nam to udowodnić.
I teraz:
Chore dziecko, zero ubrań i godzina do odlotu.
Stwierdziłam, że może to znak by nie lecieć, ale z drugiej strony holiday był już opłacony z góry, wszystkie bilety i akomodacje w trzech krajach. No i dziadek, który czeka by zobaczyć się z wnuczką raz w roku. Jedziemy, klamka zapadła.
W sklepie z pamiątkami znalazłam jakieś paskudne i paskudnie drogie body, a że nie było spodni wzięłam paskudnego i paskudnie drogiego pajacyka. Prawie 50 euro za 3 rzeczy. Grabierz w biały dzień. Nie było innej opcji (cdn)